Film zaczyna się ujęciami zaczerpniętymi z finału wersji z 1976 r. To, o czym później opowiada stanowi niejako przedłużenie wydarzeń w których 10 lat wcześniej brali udział Dwan i Jack (Jessica Lange oraz Jeff Bridges). Tych ostatnich nie ma już rzecz jasna w kontynuacji. Zastąpili ich Linda Hamilton (wyglądająca zjawiskowo) i Brian Kerwin. To już niestety nie para podobnej klasy. Tak samo jak sama kontynuacja z 1986 r.
Reżyser ten sam, scenarzyści się zmienili. Historia wypada strasznie banalnie, niczym naiwna bajka, która szereg pomysłów sprowadza do czarno-białych schematów. Obraz amerykańskiego wojska zaserwowany w filmie to tak wielka banda debili, że bardziej groteskowo już by się ich chyba przedstawić nie dało. Jeśli miało być śmieszno – to wypadło straszno. Jeśli zaś miało być straszno – to wypadło karykaturalnie.
Jest jednak coś, dla czego warto mimo wszystko poświęcić swój czas na zapoznanie się z filmem. Tym czymś są efekty specjalne i kreacje opracowane na potrzeby produkcji przez genialnego Carlo Rambaldi. Rok wcześniej robił wilkołaka do „Silver bullet”. Teraz sprawdził się jako animator Konga. Wg mnie nawet obecnie, z perspektywy trzydziestu paru lat, sceny z gigantyczną małpą da się z przyjemnością oglądać. Jasne, że młody widz, przyzwyczajony do uchylania wizualnego nieba w kinie – na pewno będzie prychał i kręcił nosem, ale starszy kinoman, pamiętający jak podobne sztuczki zadziwiały niegdyś oglądającego, powinien film obejrzeć z lekkim rozrzewnieniem i przyjemnie łaskoczącą nostalgią. Rampaldi umarł niedawno w ciszy i zapomnieniu. Tymczasem ten magik od efektów specjalnych zadziwiał swoim talentem i kreatywnością przez trzy dekady między latami 60. I 80. Gdyby scenariusz kontynuacji był lepszy a film bardziej dopracowany, nie wykazujący tak wielkich braków na innych polach, przypuszczam że z imitacjami wielkich małp w tle stworzonymi przez Rambaldiego, powstałby godny następca kultowej wersji z 1976 r. A tak – można obejrzeć jako swoistą ciekawostkę.
I tylko trochę dziwi, że Lady Kong „zagrał” mężczyzna (George Yiasomi) zamiast jakaś zdolna kobieta-mim. Obecnie, przy bezwzględnie egzekwowanych parytetach podobna niesprawiedliwość już by na planie nie przeszła… :-)
Pozdrawiam,
jabu