Berliński konkurs wciąż bez poważnych pretendentów do Złotego Niedźwiedzia. Jakub Popielecki obejrzał "Final Portrait" w reżyserii Stanleya Tucciego z Geoffreyem Rushem i Armie’em Hammerem. Marcin Stachowicz tymczasem wybrał się na austriacki komediodramat "Wilde Maus" Josefa Hadera. Ich narzekania – poniżej.
***
Malarz jak malowany (
"Final Portrait", reż.
Stanley Tucci)
W 1964 roku mieszkający w Paryżu szwajcarski malarz i rzeźbiarz Alberto Giacometti poprosił amerykańskiego krytyka Jamesa Lorda o pozowanie do portretu. Cała sprawa miała zająć godzinę lub dwie, co najwyżej jedno popołudnie. Ostatecznie Lord spędził jednak w pracowni Giacomettiego ponad dwa tygodnie, wciąż przekładając kolejne samoloty powrotne, by dać artyście więcej czasu na doskonalenie obrazu. Krytyk spisał potem całą przygodę w książce zatytułowanej "A Giacometti Portrait", będącej sprawozdaniem z obserwacji artysty przy pracy. Właśnie ta pozycja posłużyła za fundament scenariusza
"Final Portrait" – i jest to intrygujący punkt wyjścia. Filmowi biografowie postawieni przed wyborem między życiem wielkiego mistrza a jego sztuką zazwyczaj wybierają przecież życie.
Stanley Tucci – tym razem w roli reżysera – idzie jednak pod prąd. A przynajmniej próbuje.
Krytyka gra
Armie Hammer, dostojny, posągowy, elegancki, aż proszący się o to, by go malować. Jego James Lord to ktoś, kto daje się sprowadzić do roli obiektu obserwacji, żeby móc zrewanżować się obserwacją jeszcze baczniejszą. Jego relacja z geniuszem po drugiej stronie sztalugi polega na ciągłym lawirowaniu między posłuszną uległością wobec autorytetu a milczącą irytacją ciągłym brakiem postępów i chaotycznym trybem życia artysty. Giacomettim jest z kolei
Geoffrey Rush, zgarbiony, z nastroszonym włosem i niechlujnym strojem. Postać niczym z karykatury – albo z jednego ze swoich obrazów. Na pierwszy rzut oka wydaje się on oschły i arogancki, z czasem zaczyna jednak zdradzać oznaki sympatii do swojego modela. Między mężczyznami nawiązuje się coś na kształt przyjaznej rywalizacji. Kością niezgody jest tu czas: Giacometti mógłby poprawiać obraz w nieskończoność, Lord natomiast chce jak najszybciej wrócić do Stanów. Rodzi się pytanie: czy deadline jest stymulantem czy raczej katem dobrej sztuki?
Tucci inscenizuje tę historię na coś pomiędzy esejem z pola historii sztuki a Allenowską komedią. Trochę rozmyśla nad sprawami rzemiosła i procesu twórczego, a trochę pławi się w klimacie epoki i bawi postacią neurotycznego ekscentryka. Wszystko okrasza zaś ciepło ironicznym komentarzem Lorda zza kadru. Jak na konwencję "filmu o malarzu" przystało, ta tematyczna opozycja odzwierciedlona jest w pracy kamery. Operator
Danny Cohen filmuje przestrzeń studia Giacomettiego w brudnych brązach i szarościach rodem z obrazów artysty – a także z innych produkcji, przy których sam pracował (
"Jak zostać królem",
"Dziewczyna z portretu"). Świat filmu "nabiera kolorów" jedynie w scenach, w których Giacometti porzuca twórcze katusze i rusza w miasto u boku swojej kochanki. Obraz ociepla się wówczas, mieniąc na pomarańczowo i złoto, barwami wizualnej kliszy o "śmietance towarzyskiej". I w tym właśnie rozdźwięku objawia się fundamentalny problem filmu.
Całą recenzję Kuby Popieleckiego można przeczytać TUTAJ.
***
Mysz w pułapce (
"Wilde Maus", reż.
Josef Hader)
Jakie koszmary śni austriacki burżuj, kiedy w środku nocy zrywa z siebie przesiąkniętą potem kołderkę? Odpowiedź może być tylko jedna: koszmary o deklasacji. Z dnia na dzień siły piekielne obcinają etat, wyrzucają z pięknej kamienicy w centrum Wiednia i każą odbijać się bez celu od ściany do ściany. Nie oszczędzają nawet samochodu. W taką mroczną fantazję wrzuca swojego bohatera
Josef Hader – reżyser
"Wilde Maus" i jednocześnie odtwórca głównej roli w tym gorzkim komediodramacie.
Jego Georg – do niedawna wzięty krytyk muzyczny – doskonale pasuje na współczesnego Hioba: ma oblicze typowego inteligenta, kompleks ofiary i dłonie niesplamione fizyczną pracą. Aż ma się ochotę zedrzeć z jego twarzy ten ironiczny uśmieszek samozadowolenia: spuścić z nieba wszystkie egipskie plagi i zobaczyć, jak poradzi sobie z wielokrotnym upokorzeniem. Problem w tym, że ogołocenie bohatera z klasowej godności nie przynosi w
"Wilde Maus" żadnej nowej (i ciekawej) perspektywy, nie daje też ukojenia – przede wszystkim widzowi. Większość zarysowanych przez
Hadera sytuacji wisi w próżni, jakby reżyser nakreślił je w formie pobieżnego szkicu i oczekiwał, że dalej będą kiełkować samoistnie. Nic z tego. Znajdziemy tu wprawdzie kilka zabawnych scen i parę dających do myślenia momentów, ale to zdecydowanie zbyt mało, żeby przedstawić przekonujący portret zmierzchającego stylu życia austriackich mieszczuchów.
I nie tylko życia –
"Wilde Maus" to również film o kryzysie tradycyjnego dziennikarstwa. Georg traci pracę w redakcji dużego dziennika, bo nikt nie chce już czytać obszernych i ciętych tekstów o muzyce klasycznej. Zwycięstwo ekonomii klikalności nad wysublimowanym piórem bohater odbiera jako osobistą potwarz: zamiast zwalić wszystko na Zeitgeist, z dziecięcym uporem mści się na byłym szefie, wymyślając coraz to nowe sposoby na uprzykrzenie mu życia. Oszukuje przy tym i siebie, i całe otoczenie: codziennie rano wstaje do pracy, siada na ławce w pobliżu wiedeńskiego lunaparku i czyta gazetę. Tutaj, szukając ukojenia we własnej rozpaczy, nieoczekiwanie zaprzyjaźnia się z kierowcą kolejki parowej dla turystów. Mocny facet, który "żadnej pracy się nie boi", zostaje wspólnikiem Georga – i od piwa na ławce, i w realnym biznesie.
Jest w tej relacji coś z inteligenckiej chłopomanii – podszytej protekcjonalizmem fascynacji tym, co ludowe.
Całą recenzję Marcina Stachowicza można przeczytać TUTAJ.